Opowieść o Halnym (cz.16)
,,Halny" siedział wśród niedobitków drużyny ogarnięty nagłą apatią.
Gdy ustąpiła rozpaczliwa energia i chęć do walki, zwaliło się na młodego żołnierza wszystko naraz: głód i chłód, i żałość za połową swojej drużyny, i żal za dwoma rozbitymi erkaemami.
Zapowiedziany za pół godziny wymarsz przypomina, że jeszcze nie można sobie pozwolić na luksus użalania się nad samym sobą. Wśród sapań i złorzeczeń „Bat", który od kwadransa stara się wybić wyciorem z komory rozdętą łuskę z urwaną kryzą, oddycha z ulgą - erkaem jednak jest znów sprawny. Od sanitariuszek wlecze się „Pociecha" - Władysław Telka.
- Z chłopcami ciężko, ale żyją - mówi leniwie, sennie.
Zjawia się też „Kaktus", jak zwykle pełen troski o starszego brata. Bez słowa okrywa „Halnego" zdobycznym kocem. Koc jest lepki od krwi i błota. „Halny" zrzuca go ze wstrętem. „Kaktus" spokojnie podnosi okrycie i nasuwa bratu na ramiona. Mówi cicho:
- Nie bądź taki wrażliwy. Grunt, żeby było ciepło. A że trochę ubrudzony ? Wyobraź sobie, że to tylko błoto. Wrażliwi, a do tego przeziębieni, umierają szybciej. Nie bądź frajer. Zjesz coś ?
Podsuwa „Halnemu" cegłowaty razowy chleb, a w drugim ręku kostkę dawno nie widzianego masła. Kroi w milczeniu, smaruje, jedzą. Chleb jest jakiś wilgotny, lepki, ma dziwny smak. Ale głód pozwala przejść nad tym do porządku dziennego.
Po ręku „Halnego" spływa strużka krwi.
- Rannyś ? - pyta z troską brat.
- Chyba nie.
Patrzy jednak na rękę, machinalnie zaciska dłoń, aby sprawdzić czy mięśnie całe, i naraz z pokrytego żółtym masłem razowca spływa nowa strużka krwi. Coś szarpie w żołądku, gdy z bełkotem obrzydzenia wali kromkę o pień.
- A niech cię szlag trafi - złorzeczy bratu przez fale wymiotów.
- Ciemno było - tłumaczy „Kaktus". - Chleb czarny, kto wiedział...
„Halny" wlecze się do sanitariuszy, tam podobno jest „Szort". Stary rzeczywiście leży na ściółce pod drzewem, ze spuszczonymi spodniami. Sanitariuszka z przejęciem opatruje mu postrzał pośladka. Jest coś komicznego w tej scenie, tym bardziej że „Szort" zżyma się i ponagla ją do pośpiechu. Taki to już durny, wojenny los - jeden z najbardziej bojowych żołnierzy i dowódców kompanii otrzymał postrzał w miejsce najbardziej drażliwe.
- „Halny"... „Halny"...
W ciemności, pod krzakiem błyszczą czyjeś rozgorączkowane oczy. To „Kniaź", przytomny „Kniaź" z białą wstęgą bandaża przez brzuch. Maca nerwowo ręką dokoła i zaciska palce na dłoni „Halnego".
- Chciałem... się z tobą... pożegnać - stęka przez ból.
Coś łapie za gardło. Przez ten ucisk „Halny", udając przyjazną rubaszność, przerywa koledze:
- Głupstwa gadasz, pojedziesz na melinę, wyliżesz się i wrócisz.
„Kniaź" uśmiecha się blado.
- Ja wiem... lepiej... - szepce. - My się... już nigdy... nie zobaczymy -zaciska mocno palce na ręce przyjaciela. Atak bólu powoli ustępuje. Znów mówi: - Ja ci... dziękuję... za wszystko.
Łzy palą pod powiekami. Pokazać mu, że płaczę ?
- Nie mów głupstw - karci go „Halny" załamującym się głosem. - Przyjdziemy tu do ciebie.
Ucieka, ucieka jak najdalej od tego miejsca, gdzie błyszczą rozgorączkowane oczy „Kniazia", gdzie charczy pod bandażem „Domański" z rozpłataną czaszką i leży nieprzytomny „Węgorz".
Batalion staje na zbiórce. Chłopcy od „Habdanka" kopią dół - ostatnia posługa poległym. Ziemia przykrywa pięciu partyzanckich żołnierzy. Niemcy będą leżeć do rana, za dużo ich, aby w ciemności odnaleźć i pochować.
Na jednym wozie lokuje się rannych. Teraz, póki ciemno, póki noc, trzeba gdzieś na kilka godzin złapać suchy, ciepły kąt i dać żołnierzowi choć chwilę wytchnienia, snu, odpoczynku, gorącą strawę. Najbliżej jest Chotów.
Trójka kawalerzystów z wachmistrzem „Żbikiem" - Marianem Łyżwą jedzie na rozeznanie. Z lasu, rozciągniętą kolumną wysuwa się batalion. „Żbik" daje znak, że wieś pusta - dosłownie - całodniowa walka w okolicy wypłoszyła z niej także mieszkańców. Plutony zajmują kwatery. Bez mycia, jedzenia, luzując tylko pasy, walą się gdzie można - na łóżko, słomę, ławę.
- „Halny", wiem, że masz dosyć, ale my jesteśmy dzisiaj na służbie. Nasza kompania. Pójdziesz z drużyną w kierunku szosy do Oleszna. Po dwóch godzinach was zmienię - pół rozkazuje, pół prosi „Szort".
„Halny" bez słowa macha ręką na chłopców i idzie. Jest za słaby, za bardzo zrezygnowany, żeby protestować, że cały dzień w ogniu, że takie straty, że zostało pół drużyny. „Szort" przecież to wszystko wie, leżał metr dalej od nich.
Sto metrów za wsią zapadają w rów. Erkaem „Bata" stoi na nóżkach, znów sprawny i czujny. Zmęczenie mąci myśl. Byle tylko nie zasnąć. Tym razem na szczęście jest zimno, to odpędza sen.
Po kwadransie od wsi narasta koński galop. Z ciemności wyłania się wachmistrz „Żbik" z dwoma ułanami. Jego siwy koń tańczy, jak na maneżu.
- „Halny", tylko nie postrzelajcie nas, jak będziemy wracali z rozpoznania. Nie pojedziemy daleko, najwyżej kilometr - rzuca „Żbik" z siodła.
Nikną w nocy wśród cichnącego galopu. Naraz...
Tam, od Oleszna, trzysta metrów od stanowiska „Halnego" zajazgotał erkaem. Widać drgający ogień na lufie i równy ścieg paciorków - świetlnych pocisków lecących wysoko ku wsi. Ki diabeł ? „Żbik" nie miał przecież erkaemu.
Ucichła seria i zaraz runął od czoła koński wściekły galop. Przyklejeni do grzbietów, smagając nahajami zady wierzchowców przeskoczyli nad placówką „Halnego" jak cienie dwaj ułani. Potem z żałosnym kwikiem przeleciał siwy ogier „Żbika" z pustym siodłem.
A więc Niemcy mimo nocy są tuż, tuż ? Co to za żołnierz ? To niepodobne do przeciwnika, którego dotąd znali, pierzchającego o zmroku. W lesie szedł do ataku, trzymał zdobyty teren, rwał się do walki wręcz, a teraz przepędzony nie odskoczył do traktów i wsi, tylko zaległ w polu. To nie żandarmi, nie własowcy, to musi być dobrze wyszkolony, frontowy żołnierz.
„Szort" przysyła gońca. „Żbik" zginął. Batalion opuszcza wieś. Drużyna „Halnego" stanowić będzie tylne ubezpieczenie. A niech to jasny piorun strzeli. W marszu, doganiając wychodzący ze wsi batalion, „Halny" dowiaduje się, że na kwaterze został dogorywający „Węgorz", którego już żadną miarą wziąć ze sobą nie można. Godziny jego były już i tak policzone, a nocna jazda na podwodzie przedłużyłaby męczarnie. W ostatniej chwili ppor. „Poraj" wynosi na plecach zapomnianego rannego - ppor. „Andrzeja" i kładzie na odjeżdżający wóz.
Świta, gdy batalionowe patrole obmacują wieś Ewelinów. Odskoczyli od Chotowa ze dwanaście kilometrów, ale czy zgubili Niemców ? Wstaje szary, ostatni dzień października, gdy zajmują kwatery we wsi. Teraz spać, spać, jak najwięcej, jak najdłużej.
Ale szczęście wyraźnie się od nich odwróciło. Bo zaledwie zdjęli buty, zluzowali pasy, gdy wpadli gońcy z placówki ubezpieczającej od Lasocina.
- Niemcy !
We wsi alarm. W chałupach lament.
- Panowie, nie walczcie we wsi, spalą, wybiją nas - obejmuje „Nurta" za kolana sołtys otoczony gromadą płaczących dzieci.
- Nie bójcie się - mówi „Nurt". - Zaraz wychodzimy. Dajcie tylko przewodników.
Dwóch starych ewelinowskich chłopów prowadzi batalion w straszne lasy świdyńskie. Tylko bardzo odważni i doświadczeni mogli się tu zapuszczać. Las tu dziki, porastający bajora i rozlewiska. Chłopi prowadzą pewnie, pod kołami wozów trawa bujna, wysoka a zdradliwa, ugina się, sygnalizując pod sobą topiel. Wreszcie w gąszczu zapadają biwakiem. Czujki wysunięto tylko na bezpośrednią odległość.
- Bitwę przyjmujemy jedynie w ostateczności - decyduje „Nurt"
Od wsi słychać narastający huk silników. To czołgi. Jadą duktami. Pod osłoną ich luf po bokach buszuje piechota. Penetruje skrupulatnie każdą kępę, zagląda pod każdy krzak. Ale oto zaczynają się mokradła. Tam czołgi nie pójdą. A bez czołgów i piechota nie tak znów śmiała.
W lesie na przestrzeni kilkudziesięciu metrów leży w bezruchu dwustu pięćdziesięciu ludzi. Konie, którym udzieliło się zdenerwowanie ludzi, ciągną powietrze przez rozdęte chrapy, ale trzymane krotko przy pysku, nie rżą.
Oddziały pacyfikacyjne przeciągają duktami bez przerwy, słychać komendy, rozlegają się serie, to Niemcy przeczesują z broni miejsca podejrzane, do których bagna bronią dostępu Wśród tego milczenia, na jednej z podwód umiera „Kniaź". I on wie, ze dokoła Niemcy, więc ostatnie swe słowa mówi doktorowi „Andrzejowi" szeptem:
- Doktorze... tak młodo umieram... tak głupio... tak mało jeszcze zrobiłem.
Żołnierze kompanii „Szorta" płaczą. Stare partyzanckie wiarusy nie mogą powstrzymać łez, gdy palcami, aby saperka nie zgrzytnęła zbyt głośno o korzeń, wyrywają z bagna ziemię, przygotowując koledze grób. „Bat" scyzorykiem, bo toporek za głośny, ścina młodą brzózkę. Nie gwoździem, a sznurkiem mocuje poprzeczkę krzyża. Kopiowym ołówkiem na białej brzozowej korze pisze tylko te słowa:
„Śp. «Kniaź» Stanisław Alkiewicz"
Pod wieczór Niemcy kończą przeczesywanie lasów. Ale zdobyczy nie popuszczą. Obstawią wszystkie większe przejścia, aby partyzanci nie uciekli.
Gdy tylko nadszedł wieczór,
„Nurt" udał się do Lasocina, tam pozostawił rannych, tam też umarł „Kampel",
a batalion po trzech godzinach odpoczynku zastosował stary, ale skuteczny
fortel - z hukiem ocierając się o strzeżone przez Niemców drogi, przeszedł
kilkanaście kilometrów na północny wschód ku Radoszycom, a potem odbił w las,
myląc za sobą wszelkie ślady zatoczył koło i zacierając gałęziami trop, wrócił
o świcie w przepaściste bagna koło Ewelinowa, gdzie poprzedniego dnia pochowano
„Kniazia".
Dziś w kwaterze partyzanckiej na cmentarzu w Olesznie w 15 jednakowych grobach leżą żołnierze Świętokrzyskich Zgrupowań polegli pod Chotowem
W miejscu bitwy pod Chotowem stoi dziś pamiątkowy kamień - pomnik wzniesiony przez miejscową ludność. Corocznie w ostatnią niedzielę października zbierają się tu przybyli z całej Polski pozostali przy życiu żołnierze mjr „Nurta", ich potomkowie i sympatycy Zgrupowań
cdn.
Cezary Chlebowski "Reportaż z tamtych dni" KAW, Warszawa 1988 (fragmenty), zdjęcia - Gruszka02
Mariusz Gruszczyński
skomentowany przez: Darkus
skomentowany przez: Mieszkaniec
skomentowany przez: Gość
skomentowany przez: B
skomentowany przez: Realista
skomentowany przez: Adek