Opowieść o Halnym (cz.15)
„Halny" i chłopcy z jego drużyny leżą wtuleni twarzami między korzenie, uspokajając się w myśli, że dokąd Niemcy strzelają, oni strzelać nie potrzebują, że atak nastąpi potem, gdy ucichną strzały i wtedy oni dojdą do głosu. Ale w rzeczywistości zdają sobie sprawę, że to nieprawda, że to tylko pretekst, że nic nie jest w stanie zmusić ich do podniesienia głowy ani na centymetr, bo to równałoby się śmierci.
Naraz coś kazało im zwrócić twarze ku stanowiskom „Dzików", by w ostatniej chwili uchwycić kątem oka pierzasty, postrzępiony krzak wybuchu i ludzi rozrzuconych pociskiem. To „Urban" - Jan Orłowski,
„Sobieski" - Stanisław Bąderski i „Tadek" - Edmund Walocha skupieni wokół erkaemu, padli rozerwani eksplozją.
Któraś z sanitariuszek próbuje podczołgać się do drgających jeszcze ciał, ale to już ratunek spóźniony.
Niemiecki ostrzał powoli słabnie i „Halny" wreszcie może podnieść głowę. Trzeba ją podnieść, bo zaraz nastąpi atak.
Coś jednak koncentruje uwagę doświadczonego partyzanta. W górze słychać nikłe pyknięcie, głuche, ale jakże charakterystyczne. W zetknięciu z najdrobniejszym przedmiotem, z liściem, szpilką sosnową, pękają nadlatujące pociski karabinowe. Niemcy strzelają ekrazytówkami. Na samą myśl jeżą się włosy ze strachu na głowie podchorążego. No tak - wlot zakryjesz palcem, wylot - talerzem. Nie ma ratunku przed ekrazytówką. Barbarzyństwem nazywano w pierwszej wojnie nacinanie pocisków na krzyż - to były te sławne, sławą ponurą, dum-dum. Teraz udoskonalono zbrodnię i nazwano bardziej elegancko - ekrazytowy pocisk.
Między drzewami migają panterki. Niemcy skaczą od drzewa do drzewa. Są jeszcze daleko, ale partyzanckie kaemy witają ich pełnym głosem. Długo milczały, tak długo, że teraz jakby stęsknione rozwarły lejkowate gęby. Białe iskry drzazg odłupywanych z drzew, za którymi kryją się Niemcy, wskazują atakujące grupki. Już tu i tam przeskok od drzewa do drzewa kończy się w połowie drogi, jakby zawahaniem i powolnym osunięciem na ziemię.
Z linii „Dzików" sanitariuszki wloką do tyłu rannego „Bena". Za wielką sosną, tuż za plecami drużyny
„Halnego", stoi „Nurt". Zobaczył coś, co przykuło jego uwagę, gdyż przekrzykuje palbę:
- Uwaga chłopcy, ja pruję.
Jego tompson zachłystuje się jak kąśliwy pinczer. „Nurt" to były instruktor strzelecki w ośrodku
cichociemnych - oficerów dywersji, zrzutków z Anglii. Jego serie to demonstracje celności.
- Hurra! - ryczy półkole szkopów daleko wśród drzew.
Cholernie ich
dużo. Lecą teraz jakby żywym, migotliwym murem. Ogień z czworoboku potęguje
się, łuski złote, kręcące się, wyskakują z rozdygotanych erkaemów jak diabeł z
czarodziejskiej skrzynki. Niemcy biegną jeszcze chwilę z coraz większymi
szczerbami w tyralierach, zalegają o sto metrów od linii strzelców. Dalej nie
da rady. Podciągnięte bliżej niemieckie kaemy, jakby po odpoczynku, zaczynają swoją
robotę ze zdwojoną siłą i szybkością. Trzeba przycisnąć do ziemi tych „polskich
bandytów", wyszczerbić ich szeregi, wykrwawić, a co najważniejsze zamknąć
gębę ich maszynkom. Bo teraz obie zaległe na ziemi linie żołnierskie dzieli nie
więcej jak sto, sto dwadzieścia metrów. Teraz już się sieje nie na postrach, a
do celów widocznych, wyraźnych. Ci „polscy bandyci" nie przelękli się
przewagi ogniowej i poczynają sobie dzielnie z coraz większą szkodą dla
nacierających. A więc skoncentrowanym huraganowym ogniem niszczyć ich i kryć
swoich.

Żołnierze
z oddziału por. „Jurka"
Wyczulone ucho „Halnego" uchwyciło jakieś braki w równej dotychczas melodii palby. Milczy erkaem
„Domańskiego". Jego stanowisko jest za drzewem. Z miejsca, gdzie leży „Halny", nie można dostrzec
przyczyny. Czołga się tam, mimo że pociski lecą stadami tuż nad głową. Wreszcie jest to grube drzewo. Lufa erkaemu sterczy wysoko, jakby do strzelania przeciwlotniczego. „Domański" szarpnięty za ramię zwala się bezwładnie na wznak, odsłaniając zakrwawioną twarz i olbrzymi, pulsujący, miękki skrzep na gołej czaszce. Amunicyjny „Węgorz" - Tadeusz Szlifierski właściwie nie ma twarzy, tylko jedną krwawą maskę. Z erkaemu zostało trochę pogiętego, bezwartościowego żelastwa. „Węgorz" jęczy, ale ostrzał jest tak silny, że o ewakuacji na tyły nie ma nawet co marzyć.
Krzyk z linii „Dzików". I u nich seria wrogiego erkaemu, jedna seria, rozbiła maszynkę i rozwaliła głowy „Billa" i „Zająca". „Dzik" pokazuje na migi do tyłu pusty magazynek empi. Źle, zaczyna brakować im amunicji.
I w tym właśnie
momencie Niemcy zrywają się do drugiego szturmu. Ich „hurra" brzmi dziko w
tym ponurym lesie. Jest ich olbrzymia masa - ze trzy kompanie. Na linii pasa
cała tyraliera migoce, walą w biegu z peemów. Piorą tak mocno, idą w takim
przytłaczającym huku, że „Dziki" z wystrzelaną amunicją cofają się kilkanaście
metrów. Tam czekają na nich podrzucone skrzynki. Pobierają je nerwowo, a w tym
czasie kompania ,,Szorta" wzmacnia do maksimum ogień zaporowy. Pluton
podporucznika „Poraja" - Zdzisława Witebskiego, drużyna „Gajowego",
jeden z najlepszych erkaemistów batalionu - „Wilczek" - Stefan Jasik -
wystrzeliwują setki pocisków. W ich ogniu „Szort" dopada do wysuniętego do
przodu „Halnego" i każe mu zagiąć skrzydło. Trudno to wykonać w tak
potwornym ostrzale. Wtedy właśnie milknie drugi erkaem „Halnego" -
„Drzewiczowi" seria rozszarpuje ramię, a obok z zagryzionymi wargami
skręca się z bólu „Kniaź". Ręce przyciśnięte do brzucha przytrzymują
wypływające wnętrzności. Chłopcy „Dzika" zaopatrzeni w amunicję walą znów
całym frontem. Niemcy kładą się na ziemię częściej niż poprzednio. Kładą się i
już nie wstają. Zdobyli nie więcej niż trzydzieści metrów. Zalegli. Dalej iść
nie mogli.

Żołnierze
z oddziału chor. „Szorta"
W powstałej naraz ciszy „Halny" z niedobitkami ściąga rannych do tyłu, przekazuje ich sanitariuszce „Hance" i wyrównuje linię z „Dzikami". Już nie ma swojego empi, po wystrzeleniu wszystkich magazynków jest mu niepotrzebny. Teraz ściska w ręku pepeszę „Kniazia", do torby wpycha dwa pełne bębny pocisków zapasowych. Patrzy po resztkach drużyny. Zostało mu już tylko sześciu ludzi - „Bat" z jednym erkaemem, „Mietek", „Janusz", ,,Pociecha", „Bąk" i „Wierny". W kępie krzaków dogorywają „Domański", „Kniaź", „Drzewicz" i „Węgorz".
Walka cichnie.
Niemcy leżą najwyżej o siedemdziesiąt metrów od nich. Obie strony dyszą. Łapią
oddech do następnego ataku. Ostatniego, Ten atak musi rozstrzygnąć walkę, tę czterodniową
gonitwę po całym powiecie.
A może Polacy mają już dość ? Może zostali tak wykrwawieni, że wolą podnieść ręce ?
- Poddajcie się ! Poddajcie się ! - słychać okrzyki po polsku z niemieckiej linii.
Żołnierz polski milczy. Zacięty, zrozpaczony, gotów zginąć, a nie poddać się, ale nie odpowiada, nie ma już sił. Naprawdę ?
- Pocałujcie nas w dupę ! - słychać nagle doniosły głos porucznika „Mariańskiego".
Zatkało wszystkich. Niemców na długo, a chłopców od „Nurta" tylko na chwilę. Bo naraz odprężenie przyszło tak nagle, że ryknęli śmiechem szczerym, głośnym z ćwierci tysiąca gęb, serdecznym.
Zagrały niemieckie cekaemy i zaczęło się na nowo. Przerzedzone szeregi „Dzików" i „Szortowców" wzmocnił „Nurt" spieszonymi zwiadowcami ,,Bogorii" i kilkoma ludźmi z drużyny „Marka" - Mariana Kotkowskiego od ,,Habdanka". Bo gdy tu toczy się śmiertelny bój, kompanie „Jurka" i „Habdanka" leżą bez strzału. Na ich przedpolu Niemców ani śladu. Nie można ich jednak zwinąć całkiem i rzucić tamtym na pomoc. Niemcy z tej strony mogą pokazać się w każdej chwili.
Bój trwa już trzy godziny, ale do zmroku jeszcze co najmniej godzina. Tymczasem natężenie ognia hitlerowskiego dochodzi już do takiego szczytu, że czuje się iż zaraz runą do rozstrzygającego ataku.
Cichnie niemiecki ogień i po raz trzeci Niemcy zrywają się krzycząc swoje twarde „hurra".
W tej chwili jedyny, ostatni erkaem w drużynie „Halnego" milknie. „Bat" próbuje wyrwać zagważdżającą, rozdętą łuskę z komory, ale bezskutecznie. Niemcy coraz bliżej. Magazynki partyzanckie są już puste. Czas na broń najstraszliwszą - granaty. Zawleczka, wyrzut i na ziemię. Huknęło na całej linii kilka wybuchów i zdawało się, że to już koniec, że zaleją wyczerpanych bojem Polaków.
Wtedy do leżącej w odwodzie kompanii „Jurka" dopadł „Nurt" i krzyknął:
- „Jurek", teraz ty !
I nagle zdesperowani żołnierze „Szorta" i „Dzika" usłyszeli z tyłu, za plecami łamiący się, wysoki krzyk porucznika „Jurka" :
- Chłopcy ! Czyj jest las ? Ich czy nasz ? No, to hurra !
- Hurra ! - ryknęło zgodnie osiemdziesięciu ludzi stęsknionych od kilku godzin za walką.
- Hurra
! - podchwycili skrwawieni, otępiali od huku i świstu chłopcy od „Szorta"
i „Dzika".

Transport
rannego jeńca, żołnierza niemieckiego opatrzonego w oddziale przez
sanitariuszkę „Hankę"
Skoczyli wprost do gardła atakującym. Tego Niemcy się nie spodziewali. Zamarli w pół kroku, osłupieli w bezpośrednim zderzeniu z determinacją nadbiegających, a gdy zobaczyli wyszczerzone zęby, wytrzeszczone, nabrzmiałe krwią oczy, gdy łupnęli im prosto w twarz ostatnimi nabojami z partyzanckich stenów, załamali się. Kto mógł, biegł jak oszalały do tyłu, goniony szarpiącym nerwy dzikim wrzaskiem Polaków :
- Hurra ! Hurra !
Jedni, mając naszych już na karku, padali rwani pociskami, inni udawali zabitych. Przeskakiwali przez nich w pędzie chłopcy od „Dzika" i „Szorta", wtedy symulanci zrywali się, chcąc strzelić w plecy, nie wiedzieli jednak, że tuż za pierwszą biegnie druga fala „Jurków", z pełnymi magazynkami w peemach.
Zapadał zmierzch, gdy wreszcie zaniechali pościgu. Wracali wśród mroku i drzew pozbawieni naraz siły, jakby z odpędzeniem Niemców wyciekły z nich ostatnie krople energii, której jeszcze kilka minut temu, zdawało się, mają tak wiele. Ominięcie lub przekroczenie każdego trupa, każdego charczącego rannego stanowiło trudność. Przy zabitych już działali poszukujący broni. Była to przecież okazja dozbrojenia się, zaopatrzenia w amunicję, granaty, wymiany zdartych do zera butów, zaopatrzenia w praktyczną panterkę. I tak przecież to miało iść do ziemi. A i niemieckie chlebaki były wypchane obficie - zawierały duże prostokąty czarnego, ale jakże świeżego, pachnącego razowca, niezbędniki z masłem, puszki konserw.
A żołnierz był
głodny od kilku dni.
cdn.
Cezary Chlebowski "Reportaż z tamtych
dni" KAW, Warszawa 1988 (fragmenty), zdjęcia - reprodukcje z prywatnych
zbiorów autora.
Mariusz Gruszczyński

skomentowany przez: ytajaca
skomentowany przez: Pytajaca
skomentowany przez: Kasia
skomentowany przez: anonimowy
skomentowany przez: Zbigniew
skomentowany przez: Pola