Opowieść o Halnym (cz.14)
Wstaje pochmurny dżdżysty dzień - 30 października 1944 roku. Batalion opuszcza wieś, chce ją uchronić od skutków walki, od pożaru, represji. Mieszkańcy wsi nie śpią, stoją za płotami, w furtkach, w obejściach i żegnają odchodzący oddział. Kobiety płaczą. Jeszcze tu i tam podają to kawał chleba, to butelkę gorącego mleka. Biedny, ale poczciwy Chotów żegna swych chłopców, wie, że dziś będzie bój, ilu z nich przeżyje do wieczora ?
Po godzinie marszu batalion zapada na biwak. Dokoła wysoki las majątku Oleszno.
- Może tu Niemcy nas nie znajdą? - pół pyta, pół twierdzi „Bat".
- Z trzech stron otaczają nas stawy rybne, dojście jest tylko jedno, od szosy Oleszno - Włoszczowa, a to ładnych kilkaset metrów.
„Halny" nie odpowiada. Bo i po co ? Wszak obaj dobrze wiedzą, że Niemcy ich znajdą. Nie za godzinę, to za dwie.
Las milczy. Padają tylko gęste krople z drzew. O sto metrów od batalionu w kierunku szosy tkwi drużyna kaprala „Tryba" - Romana Świtakowskiego z kompanii chorążego „Szorta". „Tryb" minuje leśną dróżkę prowadzącą do szosy, aby nie dać się zaskoczyć. Trzydzieści metrów za minami ustawia bron maszynową.
Może Niemcy nie wypatrzą ? Bo jeśli wypatrzą, to niech to zrobią jak najpóźniej, choćby w południe. Wtedy tylko przeciągnąć bój do nocy i kolejny odskok.
Ale i Niemcy mają dość tej ciuciubabki. Skoro świt, już o godzinie siódmej rano dziewięć terenowych łazików wyładowanych żandarmerią wpada do Chotowa. Próby dowiedzenia się od ludzi, czy byli tu bandyci, spełzają na niczym, ale ślad odskakującego przed godziną trzystuosobowego batalionu jest jeszcze świeży, ciepły.
Terenowe wozy ruszają ku obozowi „Nurta". Na szosie na wysokości biwaku zatrzymują się i skręcają w las.
Warkot silników słyszy nie tylko „Halny". Słyszy je także „Tryb". Nie wie, czy to wozy osobowe, ciężarowe czy pancerne. Ale nie boi się - miny są silne.
Roztrącając mokre krzaki wypada zza zakrętu pierwszy łazik najeżony lufami schmeisserów. Za nim drugi, trzeci. „Tryb" ufny w siłę zasadzki jest spokojny. Jeszcze kilka metrów do min, jeszcze pięć, już !
Ale koła łazików toczą się dalej, co wprawia chłopców „Tryba" w nieopisane zdumienie. Pierwszy elkaem otwiera ogień, gdy łazik jest dosłownie o piętnaście metrów. I jakby na złość karabin maszynowy po oddaniu dosłownie jednego, alarmującego, lecz nieszkodliwego strzału, zacina się. Na szczęście drugi szczeka równo i zwala żandarmów na ziemię. Rozpędzony wóz rozjeżdża ludzi „Tryba" i zatrzymuje się za nimi na drzewie.
Las już huczy wściekłą kanonadą. Żandarmi w jednej chwili zeskoczyli z dalszych wozów i otworzyli morderczy ogień. Jest ich pięć razy więcej niż ludzi „Tryba". A tu jeszcze jeden elkaem partyzancki zacięty i celowniczy szarpie się z zamkiem nie mogąc usunąć uszkodzenia.

Odpoczynek
w marszu żołnierzy 1 kompanii.
Ale czuwa „Szort" na niedalekim biwaku. Na pierwszy strzał podrywa kompanię do ataku i już trzydziestu ludzi spieszy walczącym na pomoc. „Szort" biegnąc sieje z tompsona, obok wtóruje mu z empi „Halny", a tę dwójkę podpiera krępy, rosły „Bat", który potrafi rżnąć w biegu spod pachy z szarpiącego przecież erkaemu. W pędzie przeskakują rannych - „Tryba", „Jerzego" - Zdzisława Jerkę i „Jura".
Żandarmi na widok nadbiegającej odsieczy znikają w krzakach. Przy jednym z opuszczonych wozów ranny Niemiec zębami wyrywa zawleczkę granatu. Ale nie zdąży rzucić. Tompson „Szorta" jest szybszy.
Kompania chorążego goni nieprzyjaciela do szosy. Tam już po Niemcach ani śladu, tylko nad drogą unosi się siwy obłok spalin.
Kompania wraca. Przy trzech opuszczonych samochodach tłum partyzantów. Każdy zabiera coś „trofiejnego", samochody są ogołocone. A „Halny" ciągle dygoce tylko w spodniach i bieliźnie pod szynelem. Jednym cięciem noża rozpruwa dermę na siedzeniu. Pod nią - płat wojłoku. Akurat na plecy. Przypasany paskiem będzie je chronił przed zimnem aż do demobilizacji.
W obozie alarm. Trzeba umykać, bo za pół godziny Niemcy otoczą las. A jest dopiero ósma rano. Dokąd iść ? Zjawiają się miejscowi gajowi, żołnierze AK. Dają nadzieje na przeprowadzenie batalionu w ostęp leśny, gdzie może uda się ukryć, ale bez taboru i rannych.
Trudno, ich bezpieczeństwo w batalionie, który lada moment może ulec likwidacji, też jest bardzo iluzoryczne. Wozy z rannymi pojadą więc do stodół wsi Kotów, tabor też. Niezbędny sprzęt i całą amunicję batalionową ładuje się w juki umocowane do końskich grzbietów.
Jeszcze tylko patrol od „Habdanka" podcina pale mostku w rejonie Biedaszek i batalion jest gotów do odmarszu.
Chłopcy od „Tryba" są wyraźnie markotni. Drużyna „Halnego", która z nimi ciągle współzawodniczy, pokpiwa trochę z uczestników niefortunnej placówki, ale w duszy rozumieją „Trybowców". Tamtych wciąż gnębi myśl, że za bardzo zaufali minom. Sprawdzają je jeszcze raz. Ładunki są dobrze założone, ale koła dość szybko jadących wozów, podskakując po korzeniach, przeskoczyły „grzybki" min.
Minerzy są nieco uspokojeni - zawalili co prawda sprawę, ale nie tak jak sądzili. Miny były dobre, trzeba tylko było przesunąć zapalniki o centymetry.
Batalion robi teraz wielkie koło. Marsz opóźnia huczący nad lasem samolot zwiadowczy. Leśne drogi chłopcy przeskakują albo indiańskim sposobem - tyłem, albo po warstwie gałęzi, by nie zostawić śladu. Po kilku kilometrach takiego marszu, już prawie w południe, dochodzą na jedno z zalesionych wzgórz tak zwanych Gór Małogoskich. W prostej linii jest to nie dalej jak kilometr od miejsca poprzedniego biwaku. Może Niemcy nie przejrzą tego fortelu ?
Goniec od szpicy dowodzonej przez „Dzika" rozwiewa nadzieje:
- Niemcy na dukcie leśnym.
„Nurt" zatrzymuje batalion i poleca kompletną ciszę. Biegnie na czoło, do „Dzika".
Mały porucznik wraz ze swymi ludźmi leży za nędzną kępą krzaków. „Nurt" czołga się do nich na brzuchu, uciszany dramatycznymi gestami „Dzika". Sam zresztą wie, że niebezpieczeństwo jest o rzut kamieniem, bo komendy niemieckie słyszy wyraźnie. Wreszcie jest przy poruczniku. Ten delikatnie rozgarnia gałęzie jałowca i...
Kompania niemiecka, stu chłopa w panterkach ochronnych, stoi w karnym dwuszeregu na leśnym dukcie. Przed jej frontem oficer w połówce wodzi po celuloidowym mapniku podstawionym pod nos dowódcom plutonów.
- Może się cofnąć ? Bo tu, od czoła, na pewno ta kompania jest jedną z wielu - proponuje szeptem „Dzik".
- Mamy Niemców na tyłach i z boków - odpowiada „Nurt".
- A więc ?
- Kocioł. Trzeba się przebijać - decyduje „Nurt".
- Ja cofnę się do batalionu, uformuję szyk obronny, a ty za trzy minuty grzej w nich ile wlezie.
- Tak jest, panie komendancie.
„Nurt" cofa się do tyłu na czworakach, ale nim dopadnie batalionu, „Dzik" niespodziewanie wcześniej otwiera zmasowany ogień. „Nurt" za dobrze zna małego porucznika, aby go posądzić o nieodpowiedzialną niecierpliwość. Widocznie na szpicy zaszło coś, co wymagało przyspieszenia akcji zaczepnej.
Rzeczywiście, w moment po odejściu „Nurta" odprawa na dukcie skończyła się, dowódcy plutonów i drużyn dopadli dwuszeregu i zaczęli wydawać komendy, które za kilka sekund rozerwą zwarty, wystawiony jak na strzelnicy, świetny cel na drobne oddziałki, które pójdą w las, na nich.
- Ognia ! - szepce „Dzik".
Dwa erkaemy, kilka empi i kabe zachłystują się ogniem, biją z całych magazynków i bębnów. Byle szybciej, nim wróg się opamięta, nim rozsypie się, padnie, odskoczy. Dwuszereg kotłuje się, faluje, krzyczy i rzęzi. Niemcy jak na zwolnionym filmie kładą się pokotem w nienaturalnych pozycjach, a „Dziki" grzeją bez chwili wytchnienia. Wreszcie po pół minucie dukt jest pusty, kto mógł uciekł, reszta leży zwalona w jęczący, drgający wał.
Od czoła, z prawej, z lewej fukają głuche strzały i w górę pną się czerwone smugi rakiet. Sześć, siedem, osiem. Cholera, ilu ich tu jest dokoła.
„Dzik" ze szpicą odskakuje do tyłu. Tam w środku lasu leży w czworoboku batalion. „Dziki" stanowią jego front, „Szort" i „Habdank" boki, a „Jurki" tył. Zresztą sytuacja najbliższych minut wykaże, co na tej małej przestrzeni będzie tyłem, a co frontem.

Pogrzeb st.strz. „Tońki" z taborów batalionu, poległego we wrześniu 1944 we Włoszczowskiem
Dokoła cisza. Las wysoki, stary, ale pozbawiony prawie poszycia pozwala na penetrację wzrokową na dwieście metrów. Niemców nie widać. Żołnierze starają się wykorzystać tę ciszę przed bitwą na ulepszenie stanowisk. Rwą palcami ściółkę, kolbami rozgarniają pulchną co prawda, ale poprzerastaną korzeniami ziemię, byle głębiej, byle jak najmniej wystawić się na obstrzał.
Drużyna „Halnego" leży na winklu, na styku kompanii „Dzika" i „Szorta". „Bat", „Domański" i „Drzewicz" z policzkami przylepionymi do kolb erkaemów, „Kniaź" i „Janusz" układają pod ręką bębny do pepeszy. „Halny" ściska empi, pozostała czwórka wysuwa w pusty las lufy karabinów. Czekają.
- Teraz uderzą ze wszystkich stron - chrypi „Kniaź", przeciągając językiem po spieczonych wargach.
- Nie uderzą, nie uderzą - słychać spokojny, kojący głos „Szorta".
Stary chorąży z tompsonem przewieszonym przez rękę skręca w grubych palcach papierosa i zwilża językiem brzeg bibułki. „Kniaź" się uspokaja. On wierzy staremu bez reszty. Bo stary to zawodowy wojskowy, uczestnik dwóch kampanii wojennych, z pierwszej wojny i z trzydziestego dziewiątego, partyzant od dwóch lat. To wreszcie duchowy opiekun „Kniazia". Gdy ten szczupły, delikatny chłopiec przyszedł na wiosnę do oddziału, przechodził przez różne kompanie, plutony i drużyny. Wszędzie odstawał, nie nadążał, stawał się etatowym ofermą każdego zespołu, był spalony na wstępie. Zacinał się i tracił wiarę w siebie. Zauważył to „Szort".
- Dajcie mi go - powiedział.
Przydzielił go do „Halnego". I chłopak odżył. Stał się pełnowartościowym, odważnym żołnierzem, uwielbiającym „Szorta" i „Halnego".
- Wiesz, mały - podejmuje „Szort" po krótkiej przerwie, w czasie której błysnął pod marynarką zapałką i zapalił skręta - gdyby uderzyli na tak małej przestrzeni w tak rzadkim lesie ze wszystkich stron, to by było nasze szczęście. Przy ich metodzie prowadzenia huraganowego ognia, powystrzeliwaliby się sami. Nie. Oni uderzą z jednej albo z dwóch stron, półkolem. A tamci z pozostałych stron odsuną się na bezpieczniejszą odległość, aby nie oberwać od kul własnych wojsk. Ale obsadzą tamtą stronę tak gęstym pierścieniem, że się nie prześlizgniemy.
- Którą stroną uderzą ?
- Zobaczymy.
Niedaleko, gdzieś za drzewami, łupnęła tępa salwa moździerzy, ucichło,a potem od koron drzew zaczął narastać wibracyjny, wkręcający się w mózg, wysoki gwizd upierzonych pocisków. I czy kto chciał, czy też nie, gwizd ten wciskał go w ziemię, przejmując zabobonnym strachem. Dopiero poczwórne, ale jakby jedno dłuższe stęknięcie ziemi, wyzwoliło ich z okowów strachu.
- Przeniosło - z ulgą stwierdził „Halny".
- Widzisz, mały - podjął „Szort". - Gdyby Niemcy zalegli bliżej z tamtej strony, już oberwaliby od pierwszej własnej salwy.
Narastała nowa seria gwizdu. Łupnęło już blisko czworoboku. Trzecia salwa trafiła. Kwiknął zraniony koń w krzakach.
- Sanitariuszka ! Sanitariuszka !
To krzyczeli ludzie „Dzika" i zgięta w pół siostra „Hanka" z torbą lekarską przewieszoną przez ramię przypadła do rannego „Kampla" - Stefana Jakubowskiego.
Półkolem, tak jak mówił „Szort", od strony „Dzików" i kompanii „Szorta" runęła lawina maszynowych serii. Las dotąd pusty rozbłysnął stanowiskami kaemów. Huragan ogniowy przygłuszył wszystko, i świst nadlatujących pocisków moździerzowych, i okrzyki koordynujące niemieckich oficerów. Serie ryły głębokie bruzdy wokół stanowisk partyzanckich i sypały w oczy igliwiem, rwały drzazgi i kawały kory z pni drzew i zasypywały deszczem strąconych gałązek i szyszek.
cdn.
Cezary Chlebowski "Reportaż z tamtych dni" KAW, Warszawa 1988 (fragmenty), zdjęcia - reprodukcje z prywatnych zbiorów autora.
Mariusz Gruszczyński

skomentowany przez: Mieszkaniec
skomentowany przez: Maciej
skomentowany przez: Don Wiktor Falcon
skomentowany przez: Andrzej
skomentowany przez: Elly
skomentowany przez: Jurek