Opowieść o Halnym (cz.5)
Ostatnia nasza grupa pod dowództwem pchor. "Gwera" (Romuald Szumielewicz) przeszła do Rakowa, dawniej stolicy polskich arian. Maleńkie miasteczko było wolne od Niemców. Prowadziły do niego piaszczyste trakty. Tam właśnie nasza jedenastoosobowa grupa miała zostać zalegalizowana, czyli mieliśmy dostać dokumenty i przezimować chyba w miejscowym tartaku do wiosny, kiedy powinniśmy wrócić do lasu. Tymczasem sprawy potoczyły się inaczej niż zakładano. Przyszliśmy uzbrojeni w swoją broń, etapami, nocując po wsiach. Jakiś łącznik przyprowadził nas do na wpół rozwalonego domu blisko ryneczku, pod domem była suterena, a w niej musiała być wcześniej bimbrownia. Zostało po niej wyposażenie, walały się puste bańki, a w powietrzu unosił się smród bimbru. W tej melinie rzucono nam kilka snopków słomy i zostaliśmy sami. Nikt nic nie wiedział. "Gwer", który nami dowodził, świetny facet, nie czuł się między nami zbyt dobrze - my wszyscy byliśmy zgrabną drużyną od "Szorta" - on dodany nam na dowódcę. Wysłał mnie do miasteczka, żebym nawiązał kontakt przez właściciela sklepiku. Właściciel, zwany wujem, rozłożył ręce bezradnie i powiedział, że coś nie wypaliło, musimy czekać i nie dekonspirować się.
Była wigilia 1943 roku, chłopaki chcieli mieć opłatek, poszedłem z "Dziumem" znów do miasteczka. Sklepiki pozamykane, tylko jakaś piekarnia jeszcze była otwarta. Kupiliśmy kilka chałek. Do kościoła po opłatek woleliśmy nie zachodzić, bo nie wiadomo było, kto to może zauważyć i komu powtórzyć. Nie mieliśmy wtedy pojęcia, że miasteczko jest bezpieczne, bo ani Niemców, ani żadnego kontaktu ze światem. Telefonu tam przecież też nie było. No więc mieliśmy na wigilię wiadro kartofli i te chałki. To była chyba najsmutniejsza wigilia jaką miałem w życiu. Rano zaczęli po nas przychodzić ludzie i brać do domu po dwóch, trzech. Ale to było tylko na dwa dni świąt. Potem znów zebraliśmy się pod miasteczkiem w niewykończonym domu i tam wytrzymaliśmy do sylwestra. A wytrzymać było ciężko. Dostaliśmy surową kapustę kiszoną, trochę chleba i byliśmy wściekli. Ta złość w nas narastała. W sylwestrowy wieczór wpadł do nas łącznik z Rakowa z wiadomością, że eneszetowcy biją naszych. Miasteczko było podobno w połowie związane z AK, a druga połowa była powiązana z NSZ. Pognaliśmy do Rakowa, na rynku napis z kolorowych żarówek: "Witamy rok 1944". Wiszą girlandy, lampiony. Wpadliśmy do sali, gdzie trwała zabawa i my ją rozpędziliśmy. Kazaliśmy wszystkim wynosić się do domów. To była pierwsza "wpadka", trochę nas to rozładowało, organizatorzy zabawy poczęstowali nas pozostawionym jedzeniem, to nam poprawiło trochę nastrój.
Były też inne "wpadki". Mieszkaliśmy w ostatnich dniach we wsi Dębno, tuż pod Rakowem. Zimowaliśmy w chałupach po dwóch - trzech, ale zachodziliśmy często do miasteczka. Przychodziliśmy najczęściej do maleńkiej cukierni, którą prowadziła sympatyczna dziewczyna. I przed świętem Trzech Króli przyszedłem tam z "Dziumem" na pogwarki z nią. Siedziała za wielkim bufetem, z tyłu na półkach stały butelki lemoniady. Gadamy z dziewczyną, gdy otworzyły się duże, podwójne drzwi i wszedł młody, elegancko ubrany człowiek w towarzystwie dwóch innych - jakby jego obstawa. Przedstawił się jako jakiś porucznik i powiedział, że ma rozkaz zwrócić nam uwagę, że się źle zachowujemy, a "teraz proszę opuścić ten lokal". Chodziliśmy wtedy bez broni, ale ja miałem granat w kieszeni kożucha. Wysłuchałem go oparty o bufet. "Dzium", trochę mniejszy ode mnie, wyprostował się, ja wyciągnąłem granat z kieszeni, wyciągnąłem zawleczkę i powiedziałem (był dwa metry ode mnie):
Była wigilia 1943 roku, chłopaki chcieli mieć opłatek, poszedłem z "Dziumem" znów do miasteczka. Sklepiki pozamykane, tylko jakaś piekarnia jeszcze była otwarta. Kupiliśmy kilka chałek. Do kościoła po opłatek woleliśmy nie zachodzić, bo nie wiadomo było, kto to może zauważyć i komu powtórzyć. Nie mieliśmy wtedy pojęcia, że miasteczko jest bezpieczne, bo ani Niemców, ani żadnego kontaktu ze światem. Telefonu tam przecież też nie było. No więc mieliśmy na wigilię wiadro kartofli i te chałki. To była chyba najsmutniejsza wigilia jaką miałem w życiu. Rano zaczęli po nas przychodzić ludzie i brać do domu po dwóch, trzech. Ale to było tylko na dwa dni świąt. Potem znów zebraliśmy się pod miasteczkiem w niewykończonym domu i tam wytrzymaliśmy do sylwestra. A wytrzymać było ciężko. Dostaliśmy surową kapustę kiszoną, trochę chleba i byliśmy wściekli. Ta złość w nas narastała. W sylwestrowy wieczór wpadł do nas łącznik z Rakowa z wiadomością, że eneszetowcy biją naszych. Miasteczko było podobno w połowie związane z AK, a druga połowa była powiązana z NSZ. Pognaliśmy do Rakowa, na rynku napis z kolorowych żarówek: "Witamy rok 1944". Wiszą girlandy, lampiony. Wpadliśmy do sali, gdzie trwała zabawa i my ją rozpędziliśmy. Kazaliśmy wszystkim wynosić się do domów. To była pierwsza "wpadka", trochę nas to rozładowało, organizatorzy zabawy poczęstowali nas pozostawionym jedzeniem, to nam poprawiło trochę nastrój.
Były też inne "wpadki". Mieszkaliśmy w ostatnich dniach we wsi Dębno, tuż pod Rakowem. Zimowaliśmy w chałupach po dwóch - trzech, ale zachodziliśmy często do miasteczka. Przychodziliśmy najczęściej do maleńkiej cukierni, którą prowadziła sympatyczna dziewczyna. I przed świętem Trzech Króli przyszedłem tam z "Dziumem" na pogwarki z nią. Siedziała za wielkim bufetem, z tyłu na półkach stały butelki lemoniady. Gadamy z dziewczyną, gdy otworzyły się duże, podwójne drzwi i wszedł młody, elegancko ubrany człowiek w towarzystwie dwóch innych - jakby jego obstawa. Przedstawił się jako jakiś porucznik i powiedział, że ma rozkaz zwrócić nam uwagę, że się źle zachowujemy, a "teraz proszę opuścić ten lokal". Chodziliśmy wtedy bez broni, ale ja miałem granat w kieszeni kożucha. Wysłuchałem go oparty o bufet. "Dzium", trochę mniejszy ode mnie, wyprostował się, ja wyciągnąłem granat z kieszeni, wyciągnąłem zawleczkę i powiedziałem (był dwa metry ode mnie):
- Spierdalaj !
Rzucił się razem ze swoimi dwoma osiłkami do drzwi i we trzech je wyłamali w ucieczce. Musiała być wielka draka, bo na trzeci dzień przyjechał do nas "Szort" dwoma saniami i zabrał nas wszystkich. Na tych saniach spędziliśmy całą zimę do wiosny. Podjęliśmy w którymś dworze "Nurta" i staliśmy się takim oddziałem objazdowym, bo prawie każdą kolejną noc spędzaliśmy gdzie indziej. Zbierało się nas coraz więcej. Zgarnialiśmy tych, którzy jak my, nie mieścili się w zwykłym życiu. Pod koniec było nas chyba dwudziestu paru, w pięć - sześć par koni, kawalkadą dowodził bezpośrednio "Nurt". Wszystkie konie zabraliśmy z majątku Garbacz. Wiosną wróciły do właścicieli.
Miałem tam przygodę z kolegą, który właściwie już zamarzł, a żyje do dzisiaj*. "Cichy" (Henryk Fedorowicz) jechał ze mną saniami w ubezpieczeniu tylnym. Siedzieliśmy na nich w pięciu. Nagle chłopaki do mnie mówią, że "Cichy" chyba zamarzł. Byliśmy bardzo licho ubrani. Ja jeden miałem kożuch, ale oddawałem go wartownikom. Okrywaliśmy się kocami, derkami, wiejskimi kapami. Ja na głowie nosiłem cienką furażerkę, a powoziłem końmi, trzymając lejce gołymi rękami. Dałem "Cichemu" parę razy po policzkach, odetchnął, miałem flaszkę, wlałem mu trochę wódki w usta. Zakrztusił się, oprzytomniał, zatrzymałem konie. "Cichy" spadł z sań, ja popędziłem konie, a on trzymając się kłonicy biegł obok. W końcu rozkręcił się i dojechaliśmy do małego majątku pod Opatowem, prowadzonego przez zakonnice. "Cichy" został tam do wiosny, siostry wykurowały go, wyleczyły zapalenie płuc, nawet odmrożenia na twarzy pogoiły mu się szybko, do oddziału wrócił w maju.
Byliśmy cały czas z "Nurtem" i mogłem mu się przyjrzeć z bliska oraz lepiej poznać. Przychodził do nas na kwatery na pogaduszki, ale cały czas utrzymywał dystans.
Partyzancki odpoczynek przy kawie. Od lewej "Nurt"i "Mariański"
Na kwaterze.Pierwszy z lewej siedzi "Nurt". W drzwiach siedzi "Mariański"
Widoczna była wielka różnica między nim a "Ponurym". Ten, może dlatego, że sam był ze wsi, był jakiś bliższy. Natomiast "Nurt", syn nauczycieli z Łodzi, nie miał takiego kontaktu, mimo że często z nami rozmawiał. Szanowaliśmy go bardzo, utrzymywał porządek, czuliśmy jego dobrą organizację. Nie mieliśmy w tym czasie żadnego wsparcia ze strony struktur organizacyjnych okręgu. Musieliśmy wszystko sobie załatwiać sami. Najczęściej zajeżdżaliśmy do folwarków, których właścicieli wysiedlono. Zarządzali nimi z reguły jacyś folksdojcze. Zabieraliśmy im kontyngent zboża, krowę itp. I potem mięsem płaciliśmy za kwatery. To jest nie do uwierzenia, "Nurt" nakazał nam wystawiać chłopom rachunki do opłacenia po wyzwoleniu. Pisaliśmy na nich liczbę żołnierzy, którzy nocowali, liczbę dni. Jeden z takich kwitów dotarł do mojej rodziny w Starachowicach - był podpisany "Halny". Tak więc "Nurt" zabiegał o warunki jak najlepsze dla nas, czuliśmy jego opiekuńczość. Zdarzały się jednak i zatargi z chłopami. Przemierzaliśmy okolice, gdzie powstawała zbrojna straż chłopska i "Nurt" pertraktował z nimi z pozycji dowódcy jednostki wojskowej, która stawała na kwaterach.
* w chwili pisania tych wspomnień, w 2007 roku "Cichy" jeszcze żył. Umarł 22 marca 2009 roku.
"Cichy" - w czasie wojny i w 2007 roku
O zdemaskowaniu zdrajcy w szeregach Zgrupowań, a także o roli, jaką odegrał w tym wydarzeniu "Halny" przeczytacie już za tydzień na www.skarzysko24.pl
Zdzisław Rachtan "Halny" - "Nurt" mjr Eugeniusz Kaszyński 1909-1976 Oficyna Wydawnicza RYTM Warszawa 2008 (fragmenty) zdjęcia - reprodukcje z prywatnych zbiorów autora.
Poprzednie odcinki opowieści o Halnym znajdziesz TUTAJ
M.Gruszczyński
skomentowany przez: Pani-Jola
skomentowany przez: To prawie 70% podwyżki!
skomentowany przez: Pani-Jola
skomentowany przez: To prawie 70% podwyżki!
skomentowany przez: To prawie 70% podwyżki!
skomentowany przez: cezi