Z ziemi włoskiej (cz.2)
W nocy z 11 na 12 maja ruszyło pierwsze natarcie. Poszła 3 Dywizja Strzelców Karpackich, a z naszej 5 Kresowej Dywizji Piechoty - cztery bataliony: 13, 15, 16 i 18 (14 i 17 pozostały w odwodzie). Klasztor był już w gruzach, samo miasto zburzono jeszcze wcześniej; ale Niemcy nadal potężnie umocnieni, ogień niemiłosierny, a skrycia żadnego... Prawie żadnego.
Były skały okropne, porośnięte charpiną, najeżone bunkrami, a w dole - wąwozy i stoki czerwone od maków, odrutowane, zaminowane.
Po tych makach szedł żołnierz i ginął - jak potem śpiewano w piosence.
Darli się nasi w górę po krzakach, po skałach; zdobyli wzgórze 593 i Widmo, gdzie przy wcześniejszych atakach przekotłowali Niemcy Amerykanów. Zdobyli, jednak - nie mogli utrzymać. Niektóre kompanie zostały wytrzebione, wybite do nogi. Musieli się wycofać.
Wycofali, ale... niech się Niemcy nie cieszą. W dolinie rzeki Rapido, w wykrotach, załomach, chaszczach - przygotowuje się już drugie natarcie.
Byliśmy rozciągnięci na linii kompaniami, w skałach, kamieniach; nocami przed oddziały były wyrzucane patrole, bo Niemcy podchodzili - chcieli zdobyć języka, wyniuchać, co się tu na nich szykuje. My też prowadziliśmy obserwację: skąd strzelają, z jakich kierunków, gdzie się ich bunkry znajdują. To było trwało parę dni.
16 maja w nocy otrzymałem rozkaz iść na stanowisko do karabinu maszynowego. Leżałem tam kilka godzin, bez zmiany; już myślałem, że o mnie zapomnieli, że tylko sam jeden jestem na tym polu, w skałach. Słyszę z tyłu strzał; albo Niemcy, albo ktoś z naszych zastrzelił się... I tak było: bał się żołnierz iść do ataku - strzelił sobie w nogę, w palec. Zabandażowali go, wycofali do tyłu; na pewno płazem mu to nie uszło.
Leżę dalej. Już mi się uprzykrzyło. Przyleciało ze strony niemieckiej sześć pocisków, wybuchły koło mnie: trzy przede mną, trzy za mną. Miałem szczęście, że to były niewypały, bez zapalników; takie jakieś fiksowane. Inaczej już by było po mnie.
Po dłuższym czasie przyszła wreszcie zmiana. Wróciłem do kompanii głodny, otworzyłem konserwę, zacząłem jeść. Idzie głos po linii: nie ruszamy jeszcze, czekamy rozkazu. Ucieszyłem się. Przynajmniej odpocznę chwilę.
Pojadam, i widzę. Po sąsiedzku - major Baczkowski, adiutant, oficerowie. Adiutant jakiś... niewyraźny.
Mówią do niego:
- Chodź, wypijemy po jednym. (Wyjęli arak-koniak, taki jaki i nam dawali nieraz do
manierek, żeby pobudzić odwagę.)
- Nie, koledzy, dziękuję, nie będę pił. Coś mi nie daje spokoju... Chyba będzie coś ze mną.
Rugnął go major za takie myśli, ale ten - nie chciał wypić. I patrzcie, mówią: nie ma przeczucia... Jest... Tego samego dnia, w ataku, nogę mu urwało.
Jeszcze nie skończyłem jeść, przyszedł rozkaz:
- O wschodzie słońca ruszamy do natarcia na szczyt góry. (Na San Angelo, Małe i Duże.)
Chleb i konserwa - do chlebaka, strokowałem sobie wszystko, przypiąłem. Ruszamy. A mieliśmy tylko jedno przejście wykute w skałach przez naszych saperów.
Choć ciemno, widzimy stosy naszych żołnierzy nabitych, po dwóch, po trzech na sobie.
- Jezus! - myślimy - Co to jest ? Na obcej ziemi idziemy walczyć i giniemy wszyscy. Żeby to było w naszej ojczyźnie, to nie byłoby nam żal, ale tutaj ?... Tylko tu chodzi o to, żeby tego wroga zniszczyć, żeby z nim skończyć raz na zawsze. Tak sobie mówimy, i dalej. I dalej.
Wyszliśmy. Zajęliśmy stanowiska na szczycie, po naszej stronie. Był spad góry ścięty w dolinę, dolina była równa jakieś do sześciu metrów (mówiono nam, że to Pole Śmierci, nazwane tak jeszcze z tamtej wojny. Mówiono, że i wtedy tym szlakiem Polacy szli). Saperzy podczołgali się w tę dolinę, w to Pole Śmierci; na rozkaz mają wyrzucić petardy dymne, zadymić wąwóz, a my wtedy - w ten dym, na Niemca.

Kapral
Ludwik Sitarski z 17 Lwowskiego Baonu Strzelców - bohater naszego opowiadania
Słoneczko wykazało się zza szczytu, Niemcy pokazują się nam, przechodzą z jednego stanowiska na drugie. A my zamaskowani. Leżę w dołku: niedaleko dwa wielkie kamienie, jak szkolne globusy. Styknęły się środkiem, dołem - dziura. Mówię kolegom:
- Nie strzelać bez rozkazu. Uważajcie na mnie; jaki rozkaz otrzymam, taki wam przekażę.
Ale miałem kolegę, Franka Derenia (żonaty, dwoje dzieci w Polsce). Oszalał w tym momencie: wychodzi naokoło tych kamieni i pokazuje się Niemcom. Ja mówię:
- Franek, chodź tutaj, bo sprowadzisz ogień na nas.
- Panie kapralu; i tak zginę, i tak zginę, ja to czuję.
- Słuchaj, chłopie! Chodź tu, uspokój się. Skąd możesz wiedzieć, że zginiesz ? Mogę ja zginąć pierwszy, a ty zwyciężysz. Tylko - mówię - musisz być energiczny, bo może nam przyjdzie walczyć na białą broń... Jak nie będziesz energiczny, to sam się nadziejesz na bagnet niemiecki.
Uspokoił się. Ale jak tak chodził koło tych kamieni, tak zdradził nasze stanowisko. Już nas mieli na oku. Wytoczyłem sobie dla ochrony kawał głaza przed głowę, a tu, panie - dżżżżż; Niemcy ze świetlnej amunicji. Żebym troszkę wyżej głowę wychylił, byłoby już po mnie; ale ten głaz mnie uchronił, tylko hełm mi zarysowało.
Idzie hasło:
- Nie ruszamy do natarcia, bo już dzień.
- Widzisz ? - mówię Frankowi - mówiłem ci: czego szalejesz ? Czego się denerwujesz ? Weź papierosa, zapal sobie, tylko dymu mi nie puszczaj do góry, a w ten kamień, na dół.
On zapalił, ja zapaliłem; jeszcze my nie spalili, a tu pionierzy: - łyp, łyp, łyp! Panie! Stanął w wąwozie jeden słup dymu, a my: Hurra ! na całe gardło, na całej linii. Wszystkie oddziały - z góry na dół. Tam skały, kamienie jak budynki, a na dole - zasieki kolczaste na pół metra od ziemi. Jak my się wpakowali w ten dym... Tu się owadził, tu przewrócił: pas, mundur - trrach... już po spodniach, już - wiuwają jak fartuchy, jak damskie koszule porwane...
A Niemcy kropili... nielitościwie. Tylko jelita, strzępy ludzkie po drzewach wisiały; co ludzi nabili, to strach. Ale kto, panie, zwyciężył, kto nie trafiony - to my szli.
Podskakuję pod bunkier, a mój dowódca plutonu, porucznik Adamarczuk (urodny chłop i dobry nad życie) doskoczył, wystrzelał z pistoletu cały magazynek, wrzucił granaty, a jak nie miał już nic - złapał dwa kamienie, wskoczył na ten bunkier i woła:
- Sitarski, chodźcie tu do pomocy !
Ja pędzę, a w tym czasie: trrr... Adamarczuk już fiknął na drugą stronę bunkra...
Mówiłem nie raz i jemu, i innym: Panie poruczniku! Mapnika nie powinien pan nosić na pasku, żeby się obijał po nogach, albo pistoletu przy boku. Przecie to każdy z daleka już widzi, że idzie oficer, i już on pierwszy na celowniku. Wiadomo: zabić ojca, to z dziećmi da się radę!

Żołnierze
polscy w walce o Monte Cassino
Lecę, żeby mu pomóc, a tu wyskoczył Niemiec i do mnie. Trrr... jakby mi rękę odciął. I uciekł. Bachnąłem za kamień, wyciągnąłem bandaż, opatrzyłem sobie rękę - i dalej. Tu zabity, tu zabity. Patrzę, leży mój dowódca kompanii kapitan Królak: ręka postrzelona, kiszki wyprute, bok wyrwany (cudowne miał szczęście: tak go zsiepali, a przeżył). Dalej - szef kompanii zabity. Zająłem stanowisko, widzę - leci starszy sierżant, zastępca szefa. Skaczemy do przodu. Przede mną bunkier, we drzwiach płachetka z worka. Klęknąłem za kamieniem i pruję z tomigana: ściąłem im tę płachetkę. Kamień, za którym się kryłem, był wysoki, ale wąski; musiałem bokiem się ustawiać, bo wszerz mnie nie zasłaniał. Widziałem tłumik cekaemu wystawiony w moim kierunku, ale jak ja dawałem serię, to oni nie mieli do niego podejścia i tylko siepali mnie po boku z pistoletów.
Walczymy tak ze sobą, tyle że oni w bunkrze, a ja mam jeszcze inne - i z boku, i za sobą. Patrzę, leci kapral Borowicz, kolega z 2 kompanii (Karpackiej). Krzyczę:
- Uważaj, bo tu Niemcy!
- Dobrze, dobrze!
Podskoczył, a tam ze szczeliny jak zasieją, wycięło mu cały krztyk. Przewrócił się, i już po nim. Leci drugi, Krzemiński, mój ulubiony kolega.
- Uważaj, bo tam Borowicz już leży zabity ! Jak masz amunicję, to ich wypruj w tym bunkrze; nie bój się, nie wyskoczą do ciebie - ja cię asekuruję.
Żeby był cwańszy, to by ich wypruł: skręciłby z tomigana, wygrzał po bunkrze i wystrzelał. Ale on się zagapił; jak mu przysunął Niemiec, to mu odciął język i szczękę ze wszystkim. Jednak żył jeszcze.
Myślę: trza go ratować. Cofam się do tyłu (sam mogłem oddać życie w tym momencie); cofam, i z tomigana pryk, pryk, oszczędzam amunicję, bo dostawy nie ma, nie ma kto donosić. Pryk, pryk - po dwa, trzy naboje; póki mam amunicję, to się będę bronił do ostatniego naboju. Cofnąłem się, podczołgałem, nasunąłem sobie Krzemińskiego na plecy i podciągnąłem parę metrów pod wiszącą skałę. Położyłem: przyjdą sanitariusze, to go zniosą. Nakryłem mu twarz koszulą, żeby muchy nie dokuczały (a latały, ścierwa - wielkie, granatowe); rozpiąłem pas, zabrałem od niego dwa granaty i wracam na swoje stanowisko. Wyrzucił Niemiec granat; złapałem go, i w bunkier. Cisnął drugi; odrzuciłem i ten. Nagle z tyłu coś wali się na mnie...
Szlag by... Już po mnie... Ale - nie trza się poddawać; szarpnąłem się jak sprężyna, z tomiganem jak z żądłem. Dobrze, żem za spust nie pociągnął... Bo to nie był Niemiec, tylko strzelec Goldman, Żydek spod Bodzentyna. Odetchnąłem...
(Wszystkich Żydów, którzy wyszli z nami z Rosji, zwolniono z Korpusu jako chorych. Niektórzy mówili: My zdrowe jak byki. My chcemy walczyć za swoją ojczyznę. Nie; wyście chorzy, niezdatni do wojska... I usunięto wszystkich.)
A za tym chodziłem do dowódcy kompanii, dowódcy batalionu, prosiłem, żeby go zostawić. Zostawić, bo to jest Żyd ze wsi, będzie walczył do ostatniej kropli krwi. Wyprosiłem; no i tak, jak mówiłem - tak było...
Dopadł do mnie ten Goldman i woła:
- Panie kapral Sitarski ! Dawać karabiny, a bić te skurwysyny Niemcy !
I pędzi. A tu pociski artyleryjskie - łubud; łubud! Żyd upadł, ale że były skały, kamienie, nierówno - miał tyłek wyżej niż głowę; jak sypnęli z bunkra z cekaemu, wyrwało mu całą miednicę. Zmiotło ciało do kości, zdarło buty razem z piętami. Przyczołgał się do mnie kalika, szukał ratunku; ja go pod brzuch i na ramię. Wystarczyło, żem tam ciut, ciut zabarłożył - Niemiec wykorzystał, machnął granatem. Żyd zabity, ja ranny. (O - tu, cholera, pod okiem siedzi odłam; chcieli mi go w szpitalu wycinać, ale bałem się, że może wytną z nerwem i co: będę ślepy ? Nie dałem, i teraz chodzi mi pod okiem jak kawał sęka.)
Skoczyłem z góry na dół. Na oko nie widzę, zapuchłem, krew mnie zamroczyła; ładownice, mundur - zalane. Przywarłem bokiem do skały, a niemieckie granaty przede mną i z boku; ze wszystkich stron rzucają, wszystko się rozrywa. Już nie wiem gdzie się podziać, co robić. Nagle przenoszą ogień w bok, na naszych rozbitków, którzy wycofywali się z góry do tyłu. (Woleli do grupy strzelać, niż do jednego.) Wtedy odbiłem z pięćdziesiąt metrów w bok i tam dopiero zawróciłem znowu na nasz kierunek. Lecę tymi skałami, przewracam się, na oko nie widzę, rękę mam przestrzeloną. Skoczyłem w dół pod jakiś krzew, padam, a karabin maszynowy ta-ta-ta-ta po mnie; całe drzewko ścięli, gałęzie mnie przywaliły w tym dole. Poleżałem trochę, i znowu robię skok na nasz kierunek.
Patrzę: leży sanitariusz. Przestrzelili mu oba uda, woła o pomoc. Wróciłem, opatrzyłem go bandażem; skaczę dalej. A tam dowódca 2 kompanii, kapitan Leśkiewicz, z pistoletem w ręku krzyczy do naszych, którzy się wycofują:
- Wracać na stanowiska, bo palę w łeb!
Idę do niego zalany krwią, a on do mnie:
- Ty, synu, już mi nie dasz żadnej pomocy, ty sam słaby. Trzymaj się tych kabli; one prowadzą do pierwszej pomocy. Schodź w dół.
Idę. Bach! Rąbnął w kable pocisk, rozwalił je, rozrzucił. Droga mi się skończyła. Ale drugim okiem jeszcze coś widzę; znać jakąś ścieżynę. Schodzę niżej, a tam we wnęku podchorążak plutonowy i dwóch szeregowych. Pytam:
- Koledzy ! Co wam ? Jak się czujecie ?
- Kiepsko. Krew upływa i chyba będzie koniec.
Ja na nich:
- O tym nie wolno nawet myśleć !
Słyszę trzy odpalenia od strony niemieckiej. Artyleria. Ale pociski gwiżdżą; to dobrze, już one tu nie upadną. Pytam jeszcze:
- Macie wodę ?
- Nie mamy, kolego.
- Ja mam trochę, ale wam pić nie wolno.
Pokropiłem ich tylko po twarzy, zwilżyłem usta. W tym czasie pociski upadły. Wołam:
- No koledzy, ja skaczę, a wy za mną.
Patrzę: schodzi z góry Niemiec z erkaemem i dobija rannych. Idzie wprost na mnie. Znowu słyszę cztery odpalenia z niemieckiej strony: huł, huł, huł, huł. Trzy pociski gwiżdżą, czwartego nie słychać. Zdążyłem upaść, ale i tak jakiś odłam zasadził mi po miednicy. Tyłek się smaży, na oko nie widzę, tu mnie pali, tu Niemiec idzie na mnie. Zapieram się nogami w charpinę, spust - do pierwszego oporu, już mam strzelać; nie, niech się jeszcze trochę przybliży, żebym był pewny, że go trafię. Już mam odpalić, a tu: trrach! Kolega z 2 kompanii przyuważył szwaba i rąbnął z erkaemu. Ten tylko charknął: Gott! (Boże!) - i leży. A masz, skurczysynu ! Już żeś się nadobijał...
Mam znowu wolną drogę; wyskakuję. Jezu ! Z deszczu pod rynnę. Artyleria niemiecka grzmoci, jak po klepisku - jak cepami po grochu. Upadłem; widzę - leci górą nasz plutonowy Bąk i krzyczy, palce u dłoni ma całe roztrzepane. Założyłem hełm na lufę i tłukę się, wołam. Usłyszał, dopadł do mnie. Leży bez siły. Biorę go jedną ręką za tyłek, za spodnie, podrywam, i tą ścieżką - naprzód.
Mijamy jakiś dom; na podwórzu plutonowy ze starszym strzelcem nalewają wodę w galonowe konwie, w jakich była donoszona żołnierzom na front. Mówię do starszego strzelca:
- Kolego, daj mi usta przepłukać, bo już mi język kołkiem staje.
A on:
- Co? Tyżeś raniony, idziesz do tyłu, na wolność, będziesz tam miał wodę i wszystko, uciekaj. Ta woda na front.
A plutonowy na niego:
- Ty łobuzie; widzisz, że na chłopie bryły krwi świadome, widzisz jaki zharatany, i co - żałujesz mu kropli wody ?
Obsztorcował go.
- Bierz tę bańkę i zjeżdżaj. Wyrywaj...
Cdn...
Mieczysław Młudzik „Wojenne losy" (fragmenty) LSW Warszawa 1988
Zdjęcia - reprodukcje z prywatnych zbiorów autora
Mariusz Gruszczyński

skomentowany przez: Mieszkaniec
skomentowany przez: Maciej
skomentowany przez: Don Wiktor Falcon
skomentowany przez: Andrzej
skomentowany przez: Elly
skomentowany przez: Jurek