Opowieść o Halnym (cz.17)
Był pierwszy listopada - dzień Wszystkich Świętych. Od świtu aż do ciemności przetrwali wśród bagien w ciszy i oczekiwaniu. Po raz pierwszy od pięciu dni zamiast serii broni maszynowej słyszeli wśród drzew głosy ptaków. Nie mogli w to uwierzyć. Czyżby naprawdę po pięciu dniach i nocach walki i wymykania udało się zgubić ślad ? Oderwać od Niemców ? Zmylić ich i umknąć spod walca obławy, która obok nich przewaliła się na wschód ?
Był wreszcie czas podsumować straty. Straty i zyski. Oddali ziemi sześciu zabitych, dwudziestu poważnie raniono, z czego czterech zmarło. To były straty, których nic nie było w stanie wynagrodzić. Nawet to, że - jak donosił wywiad z placówek miejskich - przez te pięć dni zabili lub ranili czterdziestu oficerów i podoficerów oraz ponad dwustu żołnierzy i żandarmów. Do tego wóz pancerny spalony, trzy zdobyte samochody na placówce „Tryba", kilka rozbitych cekaemów i masa zdobytej broni.
Teraz spać. Najbliżej jest do Ewelinowa. Tu w spokoju tak pełnym, że aż nierealnym, spędzają na ciepłych kwaterach pełną dobę. Ale znów nieprzyjaciel przepędza ich do lasu. Niemcy przed nadchodzącą zimą zajmują wszystkie wsie na kwatery wojskowe.
W lesie siedzą dziesięć dni. Leje deszcz. W nocy coraz częściej łapią przymrozki. Dokoła we wszystkich wsiach kwaterują Niemcy. Nawet palenie większych ogni jest niebezpieczne. Nie ma co jeść, nie ma skąd brać, bo wyprawa do wsi to walka z niemieckim wojskiem.
Pod wieczór wychodzą z lasu i zbierają pozostawione przez nieuwagę w czasie wykopków nadmarznięte kartofle. Pieką je w ogniu i to jest całe partyzanckie pożywienie.
W październikowych walkach na ziemi włoszczowskiej batalionem i kompaniami dowodzili oficerowie ze starej „ponurowskiej" kadry. Od lewej: por. „Mariański" Stanisław Pałac, kpt. „Nurt" Eugeniusz G. Kaszyński, ks. „Jaskólski" Zygmunt Głowacki i por. „Dzik" Marian Świderski
Topnieją szeregi leśnego wojska. Jedni idą na melinę zgodnie z planem, inni bez planu. Dezerterują.
W nocy dziesiątego na jedenastego listopada przysypał ich śnieg. Wilgotne z wieczora płaszcze, którymi się okryli, sterczały rano jak blacha. „Halny", trawiony gorączką, z opuchniętym gardłem, szeptem porozumiewa się z niedobitkami swej drużyny.
W dniu narodowego święta zabito ostatnią batalionową klacz. Każdy dostał kawałek ciemnego, krwistego, żylastego ochłapu. Piekli je na patykach nad ogniem i rwali zębami półsurowe, twarde mięso. Byli brudni, nie ogoleni, schorowani i głodni. A śnieg sypał coraz gęściej.
W nocy z dwunastego na trzynastego placówki podnoszą alarm. W milczeniu patrzą, jak o sto metrów od nich przesuwają się duktami leśnymi wielkie tłumy Kałmuków z taśmami przez piersi - jeszcze jedna niemiecka obława.
Trzynastego listopada późnym wieczorem, wśród drzew ponurego starego lasu staje w dwuszeregu batalion. Jest ich około stu osiemdziesięciu. Wszyscy podobni do szkieletów w łachmanach, a nie do żołnierzy Armii Krajowej.
- Po dramatycznej dla batalionu bitwie pod Chotowem (30 X 44), żołnierzy zepchniętych do głębokiego lasu przysypał śnieg. Od lewej: „Baca" Mieczysław Cebula, „Szach" Julian Materek (tyłem), por. „Habdank" Jerzy O. Stefanowski, por. „Dzik" Marian Świderski i kpt. „Nurt" Eugeniusz G. Kaszyński
Część ludzi ma zabrać „Dzik" w lasy bodzentyńskie, część pójdzie z „Nurtem" we Włoszczowskie. Wiedzą, że to już koniec, ale inaczej być nie może, bo ośnieżony las w zimie ich zdradzi, a Niemcy do wsi nie dopuszczą.
Stają po raz ostatni do raportu. Większość z nich to stara gwardia „Ponurego", pamiętająca i Michniów i Wykus i Wólkę Plebańską i zajęcie Końskich. Teraz, gdy mają za sobą półtora roku zaciętych krwawych walk, gdy wyzwolenie jest o tygodnie, muszą stać się cywilami, iść na meliny, opuścić las, który przez tyle miesięcy był im domem.
- Baczność !
Zwierają się obcasy. Dłonie chwytają silniej lufy wspartych o krawędź stopy karabinów.
- Panie komendancie. Porucznik „Dzik" melduje... melduje...
„Dzik" milknie na chwilę. Zawsze meldował kompanię, oddział partyzancki do akcji, do boju, a dziś przychodzi mu meldować odejście prawie stu ludzi, którzy przez front będą się próbowali przebić w Góry Świętokrzyskie.
- ...melduje odmarsz grupy wydzielonej z oddziału partyzanckiego - dodaje cicho.
„Nurt" podaje mu rękę, ściska mocno i przygarnia do piersi. Trwają tak chwilę, a gdy salutują potem, „Nurt" kryje załzawione oczy.
Płaczą wszyscy.
Tu, na tej przecince, wśród nagich buków, ze śniegiem pod stopami, przestają
być chłopcami od „Ponurego" i „Nurta", żołnierzami I batalionu 2
pułku piechoty Armii Krajowej.
Jeszcze tydzień przed rozformowaniem resztek batalionu, już przysypani śniegiem trwali nadal w lesie. Na zdjęciu „uroczysty obiad" w dniu 11 listopada 1944 roku. Po prawej (stoi w wełnianej czapce) cichociemny - radiotelegrafista „Wygoda" - Marian Adolf Leśkiewicz
Na wschód idzie ,,Dzik" ze swymi ludźmi. W pół godziny później między drzewami niknie „Nurt" na czele garstki innych, udając się na południe. Wśród nich, na końcu szeregu wlecze się „Halny" podpierany przez „Bata" - silnego, krępego „Bata" erkaemistę, którego nic nie jest w stanie złamać, ni choroba, ni rana, ni śnieg, ni szkorbut.
Dokoła stoi
ponury, czarny, polukrowany z wierzchu śniegiem las. Tylko pod wielkim bukiem ,
gdzie jeszcze tak niedawno stał „Nurt", na jednej z niepotrzebnych już świec
pełga płomyk, który zapomniano zdmuchnąć.
cdn.
Cezary Chlebowski "Reportaż z tamtych dni" KAW, Warszawa 1988 (fragmenty), zdjęcia - reprodukcje z prywatnych zbiorów autora.
Mariusz Gruszczyński
skomentowany przez: Adek
skomentowany przez: Mars
skomentowany przez: Mieszkaniec
skomentowany przez: Slawomir
skomentowany przez: Krzysztof
skomentowany przez: Widz