Paryska 232A | Skarżysko-Kamienna +48 663 01 55 99 kontakt@skarzysko24.pl
- Reklama -
Image

Opowieść o Halnym (cz. 3)

"Nurt" pozostawał z nami cały czas w lesie. "Ponury" był w tym czasie jednocześnie szefem Kedywu "Jodły" czyli okręgu Radomsko - Kieleckiego i dowodził trzema zgrupowaniami rozrzuconymi po lasach świętokrzyskich. Miał swoje własne miejsce postoju. Słyszałem, że Komenda Okręgu ulokowana była na przedmieściach Skarżyska. Ja sam nigdy tam nie byłem. Zresztą nie mogliśmy tego wiedzieć napewno, to była przecież konspiracja. Dziś wiadomo, że różne agendy Komendy Okręgu były okresowo ulokowane w Kielcach, Radomiu, Skarżysku, ale wtedy to było tajne.

W sierpniu 1943 r. zalegliśmy w lasach majdowskich i wtedy zostałem wysłany do Starachowic.

"Ponury" osobiście rozmawiał o mnie ze swoim adiutantem Leszkiem Popielem "Antoniewiczem". Miałem stawić się w określonym miejscu, do którego powinien mnie doprowadzić łącznik, żołnierz z drużyny ochronnej "Ponurego" - kpr. Jerzy Łabuś "Gal". Odprowadził mnie on do Skarzyska, a stamtąd miałem pojechać do Starachowic i przeprowadzić szefa Sztabu Okręgu do lasu.

ppor. Leszek Popiel "Antoniewicz"  adiutant Zgrupowań

Wyszedłem z lasu rano. Wsiadłem w Skarżysku do pociągu i pojechałem. Nie miałem dokumentów tylko mały pistolet, belgijską efenkę, który dostałem od adiutanta "Ponurego", i dwa własne granaty, które sobie wcześniej zorganizowałem. O uzbrojenie żołnierz w lesie musiał dbać i zabiegać sam. Można było broń zdobyć, kupić, dostać w drodze wymiany. W Starachowicach czekałem dwa dni na melinie zanim przyszła do mnie łączniczka ("Maryla" Maria Dubiska). Powiedziała mi, że są zmiany w planie i że wracam do lasu bez szefa Sztabu Okregu. Ona będzie mi towarzyszyć.

Do Skarżyska przyjechaliśmy pociągiem. Znałem trochę miasto, miałem tam krewnych mojej matki. Przyjechaliśmy więc na stację i mówię do "Maryli" : bierzemy dorożkę. Do skraju lasu było przecież bardzo daleko. Dorożkarzowi, mocno już starszemu mężczyźnie, kazałem wieźć nas do wsi Pogorzałe za Skarżyskiem w kierunku Szydłowca. Nie ujawniłem mu od razu kierunku, tylko co jakiś czas dawałem mu nowy cel jazdy. W końcu dorożkarz zdenerwował się i pyta czy wiem dokąd chcę jechać. Do tego momentu, gdy przejeżdzaliśmy przez miasto, udawaliśmy zakochaną parę. Teraz musiałem się ujawnić: pokazałem mu pistolet i powiedziałem: jedź dalej. Przeląkł się okropnie, nie odwracał się więcej do mnie, wyjechaliśmy w milczeniu na główny trakt. Przejechaliśmy pustą przestrzeń Skarżyska i dojechaliśmy do lasu. Tu kazałem mu zawrócić, przejechać jeszcze kilkadziesiąt metrów, by nie wiedział dokładnie, w którym miejscu wejdziemy w las. Zapłaciłem ("Ponury" na odprawie dał mi pieniądze) i spisałem sobie jego dane z ausweisu. Wiedział więc, że ja, człowiek leśny, wiem kim jest, nakazałem mu milczenie i odprawiłem. Z "Marylą" szliśmy ok. dwóch godzin przez las i przed południem weszliśmy do Majdowa.

Był piękny dzień. Weszliśmy do pierwszej chałupy, żeby czegoś się napić. Ludzie patrzyli na nas nieufnie. Po kilkunastu minutach poszliśmy dalej, mijając skraj lasu weszliśmy w głąb. Szybko dotarliśmy do tej wielkiej polany, na której przeciwległym końcu w małej kotlince miał na nas czekać posterunek. Spojrzałem na ziemię (szliśmy piaszczystą drogą), a na piasku widoczne były odbite ślady wojskowych butów. Trochę mnie to zaniepokoiło, u nas chyba nikt nie miał takich. Po kilkudziesięciu metrach zobaczyłem kupke łusek. Z tego miejsca ktoś strzelał. Wtedy już wiedziałem, że nie jest dobrze. Powiedziałęm "Maryli", żeby schowała się w krzaki, a ja sam pójdę na zwiad. Po chwili, idąc tymi śladami, trafiłem znów na kupkę łusek, świeżych, nie zadeptanych.

Zbliżyłem się do kotlinki, napięcie było ogromne, w lesie kompletna cisza. Trafiłem na kawałek zakrwawionych szelek na krzaku. Trzymałem pistolet w garści. W kotlince kałuża krwi. Dotknąłem ręką - krew się rozmazała, nie była zakrzepnięta. Wokół rozrzucone jakieś śmieci, resztki jedzenia. Ktoś tu był, czekał i krwawił. I cisza, nawet ptaków nie słychać.

Straciłem więc kontakt z oddziałem. Wróciliśmy z "Marylą" do wsi, do tej samej chaty, było popołudnie. I ujawniając się, spytałem gospodarzy co tu się stało. Opowiedzieli, że wczoraj była wielka strzelanina, trwała parę godzin i zginęło paru chłopaków. Niemcy zabrali ze wsi furmanki, którymi odwieźli swoich rannych i zabitych. Potem dowiedziałem się, że zginęło pięciu naszych chłopaków. Wypytywałem tych ludzi, dlaczego mnie nie uprzedzili, nie powiedzieli wcześniej. Mówili mi, że nie mieli zaufania.

kpr. Józef Domagała "Wilk"  jeden z pięciu poległych żołnierzy czekających na "Halnego. Oprócz niego zginęli: kpr. Stanisław Kowalski "Czarny I", strz. Zbigniew Szymanowicz "Czarny II", kpr. Jan Pisarek "Jabłonka" i bosm. mat Z.Peliksze "Katylina"


Po wojnie Żołnierze Zgrupowań postawili w miejscu potyczki
 poległym kolegom pomnik upamiętniający ich bohaterską śmierć


No i zostałem znów bez kontaktu. Wróciliśmy późnym popołudniem do Skarżyska. "Maryla" miała swój kontakt, a mnie poleciła, żebym się gdzieś sam zaczepił. Poszedłem więc do ciotki, która wiedziała, jak zresztą cała rodzina, że jestem w lesie. Przyjęli mnie znakomicie. Ciocia się nie bała. Zostałem u nich, "Maryla" znała ten adres, wiedziała gdzie się zatrzymam. Od rodziny dostałem wiadomość, że w Skarżysku pod wskazanym adresem mogę skontaktować się z kimś z konspiracji. Szedłem szeroką ulicą wyprowadzającą na Wąchock. Przechodziłem koło budynku, w którym stacjonowało Schupo, minąłem bramę, a za mną ktoś zawołał: Halt ! Odwróciłem się, a tam stał żołnierz z karabinem w ręku i powtórzył: Halt ! Ja przyspieszyłem kroku, a on do mnie strzelił. Nie trafił. Wyciągnąłem pistolet, wymierzyłem i strzeliłem. I nic. Pistolet nie wypalił. Miałem dwa granaty, rzuciłem jeden, wybuchł, a ja w nogi przez mostek na Kamiennej, w ogrody i na niedaleki cmentarz, który znałem dobrze, bo bywałem na nim wcześniej z rodzicami. Całą noc tam przesiedziałem. Rano wmieszałem się w grupę idących do pracy robotników, sam wyglądałem zwyczajnie, ubrany po cywilnemu. Wróciłem na melinę do rodziny.

Tego dnia dostałem wiadomość, że mam się udać do wsi Błoto za Suchedniowem. Kilometr za wsią, na skraju lasów osieczyńskich stoi krzyż i tam miała na mnie czekać placówka. Nasz kuzyn, emeryt miał konika i furkę. Powiedział, że mnie odwiezie. Wsiedliśmy na tę furę, ja siadłem obok kuzyna, jego duzo ode mnie młodszy syn z tyłu i pojechalismy traktem warszawsko - krakowskim na Suchedniów, mijając po drodze Górę Baranowską. Zjechaliśmy w dół do Suchedniowa. Stanęliśmy przed miasteczkiem rozrzuconym przed nami na stoku, kuzyn zatrzymał wóz, zakręcił lejce, zsiadł i poszedł do jednego z domów, do znajomego, zapytać jak daleko do Błota. Zostałem sam na wozie z jego synem, aż tu nagle przed nami zobaczyliśmy dwóch żandarmów niemieckich. Jechali w moją stronę na rowerach. Zbliżając się zwolnili, zsunęli z siodełek i podjeżdżali odpychając się nogami od ziemi. Zamarłem. Kalkulowałem co robić. Dokumentów nie miałem, pistolet nie działał, granat został mi jeden. Myślałem gorączkowo, czy jak odbiję się od siedzenia to zdążę dopaść krzaków, czy nie. Żandarmi byli coraz bliżej, zsiedli z rowerów i prowadzili je, minęli mnie i zatrzymali rowerzystę, który za nami zjeżdżał z góry. Wylegitymowali mężczyznę, który szybko wsiadł na rower i odjechał. Na nas nie zwrócili uwagi, jakbyśmy byli elementem krajobrazu. Kuzyn wyszedł tymczasem z chałupy, widział sytuację z daleka, ale nie stracił spokoju. Powoli podszedł do fury, flegmatycznie odkręcił lejce, cmoknął na konia i powoli ruszyliśmy. Pożegnaliśmy się w Błocie.

Pod krzyżem czekało na mnie trzech chłopaków z drużyny ochronnej "Ponurego". Ucieszyłem się niezmiernie, wreszcie znajome twarze, szliśmy paląc papierosy, opowiadałem im, że wracam sam. Mówili mi, że w tym czasie nie było żadnej akcji, oddział dwukrotnie przesuwał się w lasach osieczyńskich. Nie zwróciłem uwagi, że idziemy tak, jakby oni mnie prowadzili: dwóch z przodu, jeden z tyłu. Wydawało się to naturalne, wąska ścieżka nie pozwalała iść obok siebie. W obozie zaprowadzono mnie do namiotu "Ponurego". Stary, bo tak go nazywaliśmy, wyszedł, otoczył nas tłumek. Zacząłem zdawać relację z tego, gdzie byłem i co robiłem, od momentu gdy wyszedłem z lasu. "Ponury" wziął ode mnie pistolet, obejrzał go i powiedział:
-  Przecież iglica nie zbija !
Otóż pistolet był od początku uszkodzony, nie mógł w ogóle wystrzelić. Odwrócił się do "Antoniewicza" i skarcił go:
- Pan wysyła żołnierza bez broni, z takim pistoletem ?!
Uniósł się. Poczułem, że dla "Ponurego" żołnierz się liczy naprawdę.
Chciałem się jeszcze rozliczyć z pieniędzy, kazał mi zatrzymać resztę. "Szort" (był przy tym) zabrał mnie do oddziału. Karabinu mi nie dali. "Szort" powiedział:
- Idź do kuchni.
Byłem przydzielony do kuchni, dwa dni to trwało. "Szort" sam powiedział mi, że sprawy się wyjaśniły.

Po moim wyjściu czekali dwa dni. "Ponury" się denerwował, że nie ma nadal kontaktu, a przecież wysłał po mnie drużynę ochronną. Zniecierpliwiony, że nie wracam na wszelki wypadek przesunął wojsko. Drużyna, pięciu świetnie uzbrojonych i ostrzelanych chłopaków czekało na mnie. Ponieważ się nie pojawiłem poszli do wsi, zanocowali, może i popili, a rano wracali na swoją placówkę. Kiedy dochodzili do miejsca umówionego spotkania ze mną, natknęli się na oddział żandarmów wracających z pacyfikacji wsi. Niemcy byli też chyba doświadczeni i dobrze uzbrojeni. Nasi zginęli wszyscy. Niemców też kilku albo kilkunastu. W każdym razie do odwiezienia ciał i rannych zabrali ze wsi kilkanaście furmanek. W oddziale sądzili, że ja wpadłem i wydałem Niemcom miejsce spotkania.

Kiedy "Szort" powiedział mi, że wszystko już jest jasne, to wszystko wróciło do normy, czyli do zwykłych dyżurów w kuchni. Dla mnie to było o tyle ważne, że "Szort" jakoś mnie wcześniej wyróżniał, a tu nagle posadził do obierania kartofli i mycia kotła. No, ale wszystko się wyjaśniło, oddział zaś wrócił na Wykus.

Przy partyzanckim ognisku. Trzeci z lewej "Halny".

 "Nurt" zaczął akcję ściągania z terenu ludzi, których podejrzewano o współpracę z Niemcami. Patrole przyprowadzały ich do lasu. Zrobiliśmy dla nich odgrodzony linami areszt i tam czekali na rozstrzygnięcie, to znaczy na potwierdzenie lub zaprzeczenie podejrzeń. Nie krępowano ich. Potem większość wypuszczano, ale byli tacy, którzy szli do piachu. Nie rozstrzeliwano ich, pod drzewem likwidowano jednym strzałem. Nie brałem w tym udziału. Pod koniec sierpnia zostałem wyznaczony do grupy wykonującej wyroki, z drużyną ochronną. W Skarżysku chodziliśmy po dwóch - trzech do osób skazanych przez sąd okręgu i wykonywaliśmy wyroki.

W tym czasie "Ponury" pojawiał się na Wykusie tylko od czasu do czasu. "Nurt" natomiast wykonywał te jakby policyjne zadania, likwidując także i bandytyzm. Na wsi często wykonywano karę chłosty, zwłaszcza na niektórych urzędnikach np. od mleczarń, którzy dokuczali rolnikom.

O tragicznej obławie Niemców na Wykus, o tym jak partyzanci przygotowywali się do zimy i o spotkaniu z Gwardią Ludową przeczytacie juz za tydzień na www.skarzysko24.pl

Zdzisław Rachtan "Halny" - "Nurt" mjr Eugeniusz Kaszyński 1909-1976  Oficyna Wydawnicza RYTM Warszawa 2008 (fragmenty)
zdjęcia - reprodukcje z prywatnych zbiorów autora.

M.Gruszczyński
pierwsin.png

wikary

Aktualności
Sport
Kronika policyjna
- Reklama -
-www.bramyprodukcja.pl--.jpg
dompogrzebowy_out.jpg
Najnowsze artykuły
Zaproszenia
- Reklama -
Dobre Fotki Mariusz Busiek
Ostatnio komentowane
Ostatnio popularne
Na naszym Facebooku
Informacje praktyczne
Redakcja
ul. Paryska 232A/3
26-110 Skarżysko-Kamienna
+48 663 01 55 99
+48 508 12 72 16
kontakt@skarzysko24.pl
Nota prawna

Wydawca portalu skarzysko24.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy i postów zamieszczanych przez użytkowników portalu. Osoby zamieszczające wypowiedzi naruszające prawo lub prawem chronione dobra osób trzecich mogą ponieść z tego tytułu odpowiedzialność karną lub cywilną.

Logowanie